Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

boję się, żeby się to nie wydało dzikie, nie mówię Annie, bo ona jest inteligentna, ale innym, które tam będą. Gdyby to powiedziano ciotce, wynikłyby stąd całe historje; ale będziemy mogli spędzić ten wieczór razem. O tem ciotka nic się nie dowie. Pójdę się pożegnać z Anną. Zatem, do zobaczenia. Niech pan przyjdzie wcześniej, będziemy mieli dobrych parę godzin dla siebie — dodała z uśmiechem.
Słowa te cofnęły mnie dalej niż w czasy gdym kochał Gilbertę; w czas, gdy miłość zdawała mi się istnością nie tylko zewnętrzną, ale mogącą się urzeczywistnić. Podczas gdy Gilberta, widywana na polach Elizejskich była inną od tej którą odnajdywałem w sobie zostawszy sam, naraz w Albertynę rzeczywistą, tę którą widywałem codzień, którą uważałem za pełną mieszczańskich przesądów i tak szczerą wobec ciotki, wcieliła się Albertyna imaginacyjna, ta która, kiedym jej nie znał jeszcze, przyglądała mi się (tak sądziłem) ukradkiem na didze, która szła do domu jakgdyby wbrew chęci, patrząc jak ja się oddalam.
Poszedłem na obiad z babką, czułem w sobie sekret, którego ona nie znała. Toż samo z Albertyną: jutro przyjaciółki zobaczą ją, nie wiedząc ile nowego zaszło między nami! I pani Bontemps, całując siostrzenicę w czoło, nie będzie wiedziała, że ja jestem między niemi, w tem uczesaniu, które miało za cel — ukryty dla wszystkich — podobać się mnie, mnie dotąd tak zazdroszczącemu pani Bon-

250