Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

ciotka prawie że się nie zajmuje. Matka Anny nie powodowała się zapewne nadzieją, że regent banku i jego żona, dowiedziawszy się iż Albertyna tyle zawdzięcza jej i jej córce, poweźmie o nich dobre mniemanie; tem bardziej nie spodziewała się, aby Albertyna, mimo iż tak poczciwa i zręczna, potrafiła wyjednać jej, lub conajmniej Annie, zaproszenie na garden-party u wielkiego finansisty. Ale za każdym razem przy obiedzie, przybierając przytem wzgardliwą i obojętną minę, z zachwytem słuchała opowiadań Albertyny o jej pobycie w pałacu, o ludziach którzy tam bywają a których znała prawie wszystkich z widzenia lub z nazwiska. I nawet myśl, że zna ich tylko w ten sposób, to maczy nie zna (nazywała to znać ludzi „od zawsze“) wzbudzała w matce Anny cień melancholji, gdy wypytywała o nich Albertynę wyniośle i od niechcenia. Ta myśl mogłaby tchnąć w matkę Anny niepewność i niepokój co do ważności własnej pozycji, gdyby się nie skrzepiła na duchu sama i nie wróciła do „realności życia“, mówiąc z godnością kamerdynerowi: „Powiedz kucharzowi, że groszek był nie dość soczysty“. Wówczas odnajdywała pogodę ducha. I była zdecydowana pozwolić Annie wyjść za mąż jedynie za człowieka z doskonałej rodziny oczywiście, ale dość bogatego na to aby mogła mieć kucharza i dwóch stangretów. To było pozytywne, niewątpliwa prawda danej sytuacji. Niemniej fakt, że Albertyna była na obiedzie w pałacu regenta Banku z taką

257