Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/268

Ta strona została skorygowana.

dla mnie miłych (czułość pełna pieszczoty, to znów niespokojna, czujna, zazdrosna o moją sympatję do Anny), otaczało ze wszystkich stron ów szorstki gest, jakim, aby mi się wyrwać, pociągnęła za dzwonek. Czemuż prosiła mnie abym spędził wieczór przy jej łóżku? Poco te tkliwe aluzje? Na czem polega chęć widzenia się z przyjacielem, obawa że może woleć inną, chęć sprawienia mu miłej niespodzianki, romantyczne zapewnienie że nikt nie będzie wiedział o tym wspólnym wieczorze, skoro mu się odmawia przyjemności tak prostej i skoro to nie jest przyjemnością dla niej? Nie mogłem mimo wszystko uwierzyć, aby cnota Albertyny sięgała aż tak daleko; zastanawiałem się w końcu, czy jej wzburzenie nie płynęło z kokieterji — naprzykład z obawy że ma jakiś niemiły zapach (czem bałaby się mnie zrazić) — lub z tchórzostwa, jeżeli naprzykład, w swojem niedoświadczeniu realności miłosnych, bała się, że moja nerwowa choroba mogłaby się udzielić przez pocałunek.
Albertyna była z pewnością w rozpaczy, że mi nie mogła sprawić przyjemności; dała mi złoty ołóweczek, przez tę cnotliwą perwersję ludzi, którzy, wzruszeni naszem oddaniem, a nie godząc się nam użyczyć tego czego ono żąda, chcą wszelako zrobić dla nas coś innego. Tak, krytyk, którego artykuł pochlebiłby powieściopisarzowi, zaprasza go zamiast tego na obiad; księżna nie bierze z sobą snoba do teatru, ale posyła mu swoją lożę na wieczór gdy

264