Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

świadomie wszystkie jej przyjaciółki, w których oczach straciłbym rychło wszelki urok, wyznawszy im ten rodzaj zbiorowej miłości, jaką polityk lub aktor żywią do tłumu, po którego zobojętnieniu nie mogą się pocieszyć, zaznawszy wprzód wszystkich jego faworów. A nawet tych faworów, których nie mogłem uzyskać od Albertyny, spodziewałem się nagle od którejś z nich, kiedy, rozstając się ze mną wieczór, rzuciła mi dwuznaczne spojrzenie lub słówko, dzięki czemu ku niej właśnie przez cały dzień zwracało się moje pragnienie.
Błądziło ono między niemi tem rozkoszniej, ile że na tych zmiennych twarzach prowizoryczne ustalenie rysów zaczęło się natyle, aby można było rozróżnić — choćby się te rysy miały zmienić jeszcze — ich podatny i płynny kształt. Różnicom istniejącym między niemi nie odpowiadały z pewnością różnice w długości i szerokości rysów, pokrywających się niemal, mimo że dziewczęta zdawały się tak odmienne. Ale nasza znajomość twarzy nie jest matematyczna. Po pierwsze, nie zaczyna od mierzenia części; jej punktem wyjścia jest wyraz, całość. U Anny naprzykład, delikatna słodycz oczu zdawała się przechodzić w wąski nos, cienki niby łuk wykreślony poto aby sprowadzić do jednej linji subtelną myśl, rozdzieloną poprzednio w podwójnym uśmiechu bliźniaczych spojrzeń. Równie delikatna linja dzieliła jej włosy, miękka i głęboka jak ta którą wiatr żłobi w piasku. I musiała być dziedzicz-

270