Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/285

Ta strona została skorygowana.

Czasami jednak deszcz zatrzymywał mnie z babką (kasyno było zamknięte) w pokojach prawie pustych, niby pod pokładem w porze wichru. I codzień, jak na okręcie, jakaś nowa osoba z tych z któremi spędziliśmy trzy miesiące nie zaznajamiając się, prezydent z Rennes, dziekan z Caen, amerykanka z córkami, zbliżali się do nas, zagajali rozmowę, wymyślali nowe zabicie czasu, zdradzali jakieś talenty, uczyli nas jakiejś gry, zapraszali na herbatę lub na muzykowanie, zmawiali się na pewną godzinę aby kombinować wspólnie jakieś rozrywki, posiadające prawdziwy sekret przyjemności, mianowicie ten aby nie gonić za nią, lecz poprostu pomagać zabić nudę. Słowem, zawiązywali z nami, pod koniec naszego pobytu, stosunki, które kolejne ich wyjazdy miały nazajutrz pozrywać. Zapoznałem się nawet z bogatym młodzieńcem, z jednym z dwóch szlachetnie urodzonych przyjaciół, i z aktorką która wróciła na kilka dni; ale gromadka ich składała się już tylko z trojga osób, bo drugi przyjaciel wrócił do Paryża. Prosili mnie, abym z nimi pojechał na obiad do restauracji; sądzę iż byli dość radzi, żem odmówił. Ale zaproszenie było najuprzejmiejsze w świecie; pochodziło w rzeczywistości od bogatego młodzieńca (inne osoby były tylko jego gośćmi); ale ponieważ przyjaciel jego, margrabia Maurycy de Vaudémont był z bardzo wielkiego domu, instynktownie aktorka, pytając czy nie zechcę przyjść, rzekła, aby mi pochlebić:

281