Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

funkcjonującej całą parą ale nieruchomej, która może wyładować swoją szybkość jedynie w miejscu, kręcąc się dokoła samej siebie.
Wiedziałem, że moje przyjaciółki są na didze, ale nie widziałem ich, podczas gdy one szły wzdłuż nierównych pagórków morza, w którego głębi odcinało się niekiedy na niebie Rivebelle, wznoszące się pośród jego sinych wierzchołków, niby włoskie miasteczko, drobiazgowo wyrzeźbione słońcem. Nie widziałem swoich przyjaciółek, ale (podczas gdy do mojego belvedere dochodziły krzyki przekupniów dzienników — „dziennikarzy“, jak ich nazywała Franciszka — wołania letników i bawiących się dzieci, punktujących niby krzyki ptaków morskich szmer fal, łamiących się łagodnie) zgadywałem ich obecność, słyszałem ich śmiech, spowity jak śmiech nereid w słodki plusk dochodzący moich uszu.
— Patrzałyśmy, mówiła mi wieczorem Albertyna, żeby zobaczyć czy zejdziesz. Ale żaluzje były zamknięte, nawet w porze koncertu.
W istocie, o dziesiątej koncert buchał pod mojemi oknami. Kiedy był przypływ, w zespół instrumentów mieszało się płynne i ciągłe chlupotanie fali, zdającej się zawijać dźwięki skrzypiec w swoje kryształowe woluty i tryskać pianą ponad przerywane echa podmorskiej muzyki. Chciałem się ubierać, niecierpliwiłem się, że mi jeszcze nie dano rzeczy. Biło południe, wreszcie przybywała Franciszka. I przez szereg miesięcy, w tem Balbec, którego tak

284