Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

wiania się, fraz pochwyconych ale zapomnianych w chwilę potem) widziałem wynurzający się biały owal, oczy czarne, oczy zielone, nie wiedziałem, czy to są te same, które już na mnie wionęły czarem przed chwilą, nie mogłem ich odnieść do jakiejś określonej młodej dziewczyny, którąbym oddzielił od innych i rozpoznał. I ten brak granic w mojej wizji — granic które niebawem miałem między niemi ustalić — kołysał grupę jakiemś harmonijnem falowaniem, nieustanną transmisją płynnej, zbiorowej i ruchomej piękności.
Może nie sam przypadek skupił te przyjaciółki i dobrał je, wszystkie tak piękne; może te dziewczęta (których postawa wystarczała aby zdradzić natury śmiałe, płoche i twarde), nader wrażliwe na wszelką śmieszność i brzydotę, oporne powabom kategorji intelektualnej lub moralnej, uczuły, pośród swoich rówieśnic, odrazę do wszystkich tych, których myśląca lub wrażliwa natura wyrażała się niemiałością, skrępowaniem, niezręcznością. Wszystko to określiły zapewne jako „antypatyczny fason” i odsunęły się od tego typu; zaprzyjaźniły się wzamian z innemi, do których ciągnęło je jakieś zespolenie wdzięku, zwinności i elegancji fizycznej, jedyna forma, pod jaką mogły sobie wyobrazić swobodę miłego charakteru i wróżbę pędzonych wspólnie przyjemnych godzin. Może i sfera, do której należały a której nie umiałem określić, znajdowała się w tym punkcie ewolucji, w którym, bądź dzięki zamożności i wywczasom,

39