Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

tego czy chodziło o którąś z przyjaciółek czy o przechodniów, a także tę świadomość, że się wszystkie znają natyle dobrze aby się przechadzać wciąż razem, odzielną „bandą”, stwarzała między ich niezależnemi i oddzielnemi ciałami, gdy się tak posuwały zwolna, łączność niewidzialną ale harmonijną niby wspólny ciepły cień, wspólna atmosfera, czyniąca z nich całość równie jednolitą w jej częściach, jak różną od tłumu, pośród którego rozwijał się zwolna ich orszak.
Mijając brunetkę o pulchnych policzkach popychającą rower, skrzyżowałem na chwilę wzrok z jej skośnemi i roześmianemi spojrzeniami, strzelającemi z głębi nieludzkiego świata, który zamykał życie tego małego klanu, niedostępnego, nieznanego, gdzie myśl o mojem istnieniu nie mogła z pewnością ani dotrzeć ani znaleźć miejsca. Czy ta młoda dziewczyna w polo bardzo nisko schodzącem na czoło, pochłonięta szczebiotem koleżanek, spostrzegła mnie w chwili gdy mnie spotkał czarny promień tryskający z jej oczu? Jeżeli mnie widziała, co mogłem dla niej przedstawiać? Z łona jakiego wszechświata zauważyła mnie? Byłoby mi równie trudno odpowiedzieć na to, jak trudno jest, z pewnych szczegółów, spostrzeżonych dzięki teleskopowi na sąsiedniej planecie, wyciągnąć wniosek, że tam mieszkają ludzie, że nas widzą, i orzec jakie myśli ten widok mógł w nich obudzić.
Gdybyśmy myśleli, że oczy danej dziewczyny są

44