Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

wzruszał, przepływ ten sprowadzał się tutaj do ruchu tak powolnego, że bliski był bezruchu. Otóż, to, że w tempie tak powolnem, twarze nie unoszone już pędem, ale spokojne i wyraźne, zdawały mi się jeszcze piękne, właśnie to nie pozwalało mi sądzić (jak sądziłem często, gdy mnie unosił powóz pani de Villeparisis), że zbliska, gdybym się zatrzymał na chwilę, jakieś przykre szczegóły, wątpliwa cera, skaza w wycięciu nozdrzy, tępe spojrzenie, niemiły uśmiech, brzydka figura, zastąpiłyby na twarzy i w ciele kobiety rysy które sobie zapewne wyroiłem; wystarczało bowiem dojrzanej przezemnie ładnej linji lub świeżej cery, abym w najlepszej wierze przydał im jakieś urocze ramię, jakieś rozkoszne spojrzenie, któregom zawsze nosił w sobie pamięć lub przeczucie; i takie błyskawiczne odczytywanie osób widzianych w przelocie narażają nas wówczas na te same błędy co nazbyt pospieszna lektura, gdy, z jednej sylaby, nie zadając sobie trudu utożsamienia innych, w miejsce słowa napisanego wstawiamy całkiem inne, podsunięte nam przez pamięć.
W tym wypadku było to niemożliwe. Przypatrzyłem się dobrze twarzom tych dziewcząt; każdą z nich widziałem nie ze wszystkich profilów, a rzadko en face, ale zawsze z dwóch lub trzech perspektyw natyle odmiennych, abym mógł uzyskać bądź sprostowanie, bądź potwierdzenie i „dowód“ rozmaitych domysłów linij i barw, zaryzykowanych na pierwszy rzut oka i abym widział coś niezmiennie ma-

49