Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

na morze lecz na wzgórza i doliny; ale nie widziało się ich nigdy, matowe bowiem szyby były najczęściej zamknięte. Przystanąłem przed oknem na chwilę, tyle aby odprawić dewocje przed „widokiem“ pierwszy raz odsłaniającym mi się za pagórkiem obok hotelu. Widok obejmował tylko dom, położony w pewnej odległości; perspektywa i wieczorne światło, zachowując jego wymiary, ale przydając mu cenną cyzelaturę i jakby aksamitne puzdro, czyniły zeń jakąś miniaturową budowlę, małą świątyńkę lub kapliczkę ze złota i emalji, służącą za relikwiarz i pokazywaną jedynie w rzadkie dni pobożnym oczom. Ale ta chwila adoracji już trwała zbyt długo, bo posługacz, który trzymał w jednej ręce pęk kluczy, a drugą kłaniał mi się, dotykając swojej czapeczki zakrystjana (nie uchylał jej z powodu czystego i chłodnego wieczornego powietrza), zamknął okno niby skrzydła ołtarza i skrył mojej adoracji miniaturową budowlę i złotą relikwię.
Wszedłem do pokoju. W miarę jak sezon się posuwał, obraz jaki znajdowałem w oknie zmieniał się. Zrazu był tam jasny dzień, ciemny jedynie w czasie niepogody; wówczas w ciemno-zielonem szkle, wzdymanem krągłemi falami, morze, oprawne w żelazne ramy mojego okna niby w ołów witrażu strzępiło na całej głębokiej skalistej obwódce zatoki upierzone trójkąty nieruchomej piany, cieniowanej z delikatnością pierza lub puchu rysowanych przez Pisanella, i utrwalone ową białą emalją, niezmien-

57