Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

mnie, śmieje się, och! on mnie znał dobrze. Wystarczy mu wspomnieć o mnie...
Chwytałem pomiędzy nim a niemi porozumiewawcze spojrzenia. Byłbym chciał, aby mnie Robert przedstawił tym kobietom, chciałbym je móc poprosić o schadzkę; potrzeba mi było ich zgody, nawet gdybym nie miał z niej skorzystać. Bo inaczej twarz ich pozostałaby w mojej pamięci na zawsze pozbawiona owej części — tak jakby ta część była skryta zasłoną — która zmienia się u wszystkich kobiet, której nie możemy sobie wyobrazić o ileśmy jej nie widzieli, a która objawia się jedynie w spojrzeniu, przyjmującem życzliwie naszą żądzę i obiecującem ją zaspokoić. A jednak, nawet tak zubożona, twarz ich była dla mnie czemś o wiele więcej niż twarz kobiet o których bym wiedział że są cnotliwe, i nie wydawała mi się, jak twarz tamtych, płaska, bez głębi, odrobiona z jednego kawałka. Zapewne nie była dla mnie tem, czem musiała być dla Roberta, który pod przejrzystą — dla niego — obojętnością martwych rysów udających że go nie znają, lub pod banalnością ukłonu który mógłby być równie dobrze dla każdego innego, siłą pamięci przypominał sobie, widział, pośród zburzonych włosów spazm ust i przymknięte oczy, cały milczący obraz, jak te, które malarze, myląc oczy pospolitego widza, kryją nieraz w skromnem płótnie. Zapewne, dla mnie, który czułem, że nic z mojej istoty nie wniknęło w żadną z tych kobiet i

80