Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

nie miało jej towarzyszyć na nieznanych drogach życia, twarze te były zamknięte. Ale dość mi już było wiedzieć że się otwierają, aby osiągnęły w moich oczach wartość, jakiejbym w nich nie znalazł, gdyby to były jedynie piękne medale, nie zaś medaljony kryjące wspomnienia miłosne. Co się tyczy Roberta, ledwie zdolnego usiedzieć w miejscu, kryjącego pod dwornym uśmiechem żołnierską żądzę czynu, patrząc nań, zdawałem sobie sprawę, jak dalece energiczny kościec jego trójkątnej twarzy musi być podobny do czaszki jego przodków, bardziej stworzony dla żarkiego łucznika, niż dla subtelnego pięknoducha. Pod cienką skórą czuć było śmiałą budowę, feudalną architekturę. Głowa jego przywodziła na myślowe baszty strożytnych warowni, których nieużywane strzelnice są jeszcze widoczne, ale które przerobiono wewnątrz na bibljotekę.
Wracając do Balbec, powtarzałem sobie bez ustanku mimo iż niemal bezwiednie, o jakiejś z tych nieznajomych, której mnie Robert przedstawił: „Cóż za rozkoszna kobieta!” — tak jak się nuci refren. Z pewnością, słowa te raczej mi dyktował stan moich nerwów niż trwały sąd. Niemniej prawdą jest, że gdybym miał przy sobie tysiąc franków i gdyby o tej godzinie jubilerzy byli jeszcze otwarci, byłbym kupił nieznajomej pierścionek. Kiedy godziny naszego życia rozwijają się niby zbyt rozmaite płaszczyzny, nieraz dajemy za wiele z siebie jakimś osobom, które nazajutrz wydadzą się nam obojętne. Ale

81