Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

się na zawsze, odzyskały one jeszcze raz swoje miejsce, odnalazły tę egzystencję, z której niestety dotąd nie umiały skorzystać.
Jeden raz więcej uniknąłem niemożności snu, potopu, katastrofy przypadłości nerwowych. Nie bałem się już wcale tego, co mi groziło poprzedniego dnia wieczorem, kiedy byłem wyzuty ze spoczynku. Nowe życie otwierało się przedemną; nie robiąc najmniejszego ruchu, jeszcze złamany mimo że już wypoczęty, maskowałem radośnie swoje zmęczenie; wyosobniło ono i znużyło kości moich nóg i rąk, które czułem złożone przed sobą, gotowe połączyć się, i które miałem podnieść poprostu śpiewając, niby ów architekt w bajce.
Naraz, przypomniałem sobie młodą melancholijną blondynkę, którą widziałem w Rivebelle i która popatrzyła na mnie przez chwilę. W ciągu wieczoru spodobało mi się wiele innych, teraz ona jedna wyłoniła się z głębin mej pamięci. Zdawało mi się, że mnie zauważyła; oczekiwałem, że któryś garson z Rivebelle przyniesie mi liścik od niej. Saint-Loup nie znał jej i myślał że to jest przyzwoita kobieta. Byłoby bardzo trudno ujrzeć ją, widywać ją bezustanku. Ale dla tego celu byłem gotów na wszystko, myślałem już tylko o niej. Filozofja często mówi o aktach wolnych i o aktach koniecznych. Może niema aktu bardziej nam narzuconego, niż ten, który, mocą wzbierającej siły zdławionej w czasie działania, każe, gdy raz myśl nasza znajdzie się w spo-

86