Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

przez kilka słów, pozwalających malarzowi przypuszczać że kocham sztukę. Nie osiągnęłoby tego może polecenie Swanna, gdyby Elstir żył z nim blisko (gdyż udział bezinteresownych uczuć większy jest w życiu niż się przypuszcza.) Malarz rozwinął dla mnie uprzejmość, w tym samym stopniu wyższą od uprzejmości Saint-Loup, w jakim ta była wyższa od uprzejmości jakiegoś mieszczucha. Przy uprzejmości artysty, dworność wielkiego pana, choćby najbardziej urocza, robi wrażenie aktorstwa, udania. Saint-Loup starał się czarować, Elstir lubił dawać, udzielać się. Wszystko co posiadał, idee, dzieła i resztę — którą cenił o wiele mniej — oddałby z radością komuś, ktoby go zrozumiał. Ale, z braku znośnego towarzystwa, żył samotnie, jak odludek, co ludzie światowi nazywali pozą i złem wychowaniem, władze „duchem niepewnym“, sąsiedzi bzikiem, rodzina egoizmem i pychą.
I z pewnością, w pierwszych czasach Elstir z zadowoleniem myślał w swojej samotności, iż zapomocą swoich dzieł zwraca się na odległość — dając im wyższe pojęcie o sobie — do tych co go nie docenili lub urazili. Może wówczas żył samotnie nie przez obojętność, lecz przez miłość ludzi, i jak ja niegdyś wyrzekłem się Gilberty, aby się jej zjawić pewnego dnia pod wdzięczniejszą postacią, tak on przeznaczał swoje dzieło dla pewnych ludzi, jako powrót do nich, w którym, nie widując jego samego, będą go kochali, podziwiali, mówili o nim. Takie wyrzeczenie się —

94