— Biegnij zapalić ogień w moim pokoju, rzekł do przechodzącego żołnierza. No, prędzej, zwijaj się.
Potem na nowo zwracał się do mnie: zarówno monokl jak oko krótkowidza robiły aluzję do naszej wielkiej przyjaźni:
— Nie! ty tutaj, w tych koszarach, gdzie tyle o tobie myślałem; nie wierzę własnym oczom, mam uczucie że śnię. A ogółem, twoje zdrowie, czy trochę lepiej? Opowiesz mi to wszystko za chwilę. Pójdziemy do mnie, nie siedźmy za długo na dziedzińcu, jest wściekły wiatr; ja tego już prawie nie czuję, ale ty nie jesteś przyzwyczajony, boję się żebyś nie zziąbł. A do pracy zabrałeś się już? Nie? jakiś ty zabawny! gdybym ja miał twój talent, myślę że pisałbym od rana do wieczora. To cię bardziej bawi nic nie robić! Co za nieszczęście, że właśnie ludzie mierni, jak ja, zawsze są skorzy pracować, a ci coby mogli, nie chcą. Ale ja cię jeszcze nie spytałem o zdrowie babki. Nie rozstaję się z jej Proudhonem.
Jakiś oficer — wielki, piękny, majestatyczny — wolnym i uroczystym krokiem wynurzył się ze schodów. Saint-Loup ukłonił się i unieruchomił wieczną ruchliwość swego ciała na czas przez który trzymał rękę przytkniętą do kepi. Ale wyrzucił ją
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/119
Ta strona została skorygowana.
113