Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

schody, niemal ślizgając się co chwila na stopniach nabitych gwoździami; migały mi izby o nagich ścianach z podwójnemi szeregami łóżek i kuferków. Wskazano mi pokój Roberta. Stałem przez chwilę przed zamkniętemi drzwiami, bom słyszał że się ktoś tam rusza; jakby ktoś trącał coś, jakby coś upuszczał; czułem że pokój nie jest pusty, że tam ktoś jest. Ale to był tylko ogień, płonący na kominku. Nie mógł wytrwać ani przez chwilę spokojnie, ruszał polana i to bardzo niezręcznie. Wszedłem; strącił jedno, buchnął dymem z drugiego. I nawet kiedy się nie ruszał, i wówczas, jak ludzie z gminu, wciąż wydawał jakieś odgłosy, które, skorom widział wzbijający się płomień, były dla mnie odgłosami ognia, ale przez ścianę wydałyby mi się hałasem kogoś kto uciera nos i chodzi. W końcu usiadłem w pokoju. Obicie liberty i stare niemieckie materje z XVIII wieku chroniły go od zapachu, wydzielanego przez resztę budynku; był to zapach pospolity, mdły i zgniły jak woń razowego chleba. Tu, w tym uroczym pokoju zjadłbym obiad i spałbym tak rozkosznie i spokojnie! Saint-Loup zdawał się tu niemal obecny dzięki fachowym książkom leżącym na stole, dzięki fotografiom, pośród których rozpoznałem siebie i panią de Guermantes, dzięki ogniowi, który wreszcie przyzwyczaił się do

115