Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

Wracając do swego łóżka, miałem uczucie, żem się wkońcu wyrwał czarownikom, wróżom podobnym do tych, jacy zaludniają „romanse” ukochane przez nasz wiek XVII. Sen i wylegiwanie się nazajutrz rano były już tylko uroczą baśnią. Uroczą, może i dobroczynną. Powiadałem sobie, że dla najgorszych cierpień istnieje miejsce azylu, że zawsze można — w braku czego lepszego — znaleźć spokój. Te myśli prowadziły mnie bardzo daleko.
W dnie, kiedy nie było ćwiczeń a Saint-Loup nie mógł mimo to wyjść, odwiedzałem go często w koszarach. Znajdowały się daleko; trzeba było wyjść z miasta, przebyć wiadukt, po którego obu stronach rozciągał się szeroki widok. Silny wiatr dął prawie zawsze na tym wyżu i wypełniał wszystkie budynki koszar, huczące wciąż niby jaskinia wiatrów. Czekałem na Roberta, zatrudnionego służbowo, przed jego drzwiami albo w refektarzu, rozmawiając z jego przyjaciółmi (później odwiedzałem ich czasem nawet gdy Roberta miało nie być); widziałem przez okno w dole nagie pola; tu i ówdzie, nowe zasiewy, często jeszcze mokre od deszczu i oświetlone słońcem, tworzyły zielone pasy, błyszczące i przeźroczyste jak emalja. Słyszałem często jak mówią o Robercie: rychło zdałem sobie sprawę, jak był popularny i lubiany. U wielu rekrutów z innych

145