msze” odmawiane przez cały boży dzień; w jej pojęciu dotkliwe dla nas i upokarzające.
Dopełniwszy ostatnich obrzędów, Franciszka, która była równocześnie — niby w pierwotnym kościele — celebrantem i jednym z wiernych, nalewała sobie ostatnią szklankę wina, odwiązywała serwetę, składała ją wycierając z ust resztę wina z wodą i kawy, wsuwała serwetę w krążek, dziękowała z bolesnem spojrzeniem „swemu” młodemu lokajczykowi, który przez gorliwość mówił: „Pani Franciszko, jeszcze trochę winogron, śmienite są”, i szła natychmiast otworzyć okno, pod pozorem że jest strasznie gorąco „w tej przeklętej kuchni”. Otwierając okno i wciągając łyk powietrza, zręcznie ogarniała obojętnym nibyto rzutem oka dziedziniec, zyskiwała ukradkową pewność że księżna jeszcze jest nie gotowa, pieściła chwilę wzgardliwem i namiętnem spojrzeniem zaprzężony powóz, i poświęciwszy tę chwilę uwagi rzeczom ziemskim, wznosiła oczy do nieba, którego czystość odgadła zawczasu z łagodnego powiewu i z ciepła słońca; zaczem spoglądała na miejsce pod dachem, gdzie każdej wiosny słały sobie gniazdo, właśnie nad moim kominkiem, gołębie podobne do tych, które gruchały w jej kuchni, w Combray.
— Och! Combray, Combray! — wykrzykiwała. (A
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
19