Nawet kiedy jakiś chłopiec z magazynu lub służący przyniósł do nas paczkę, Franciszka, udając że się nim nie zajmuje, wskazując mu tylko od niechcenia krzesło, podczas gdy dalej parała się swoją robotą, tak zręcznie wyzyskiwała kilka chwil które obcy spędzał w kuchni czekając na odpowiedź mamy, iż rzadko zdarzało się aby odszedł, nie wyrywszy w sobie głęboko pewności, „że jeżeli nie mamy (powozu i koni), to dlatego, że nie chcemy.” Jeżeli jej zresztą tak zależało na tem, żeby wiedziano, że my mamy „pieniędzy” (Franciszka nie rozróżniała odcieni składni i mówiła „mieć pieniedzy”), żeby wiedziano że jesteśmy bogaci, to nie dlatego, aby bogactwo samo w sobie, bogactwo bez cnoty było w oczach Franciszki najwyższem dobrem; ale cnota bez bogactwa również nie była jej ideałem. Bogactwo było dla niej jakby koniecznym warunkiem cnoty, w braku którego cnota jest bez zasługi i bez uroku. Tak mało oddzielała je od siebie, że w końcu zaczęła jednej z tych rzeczy użyczać przymiotów drugiej, wymagając pewnego komfortu w cnocie, a widząc coś budującego w bogactwie.
Zamknąwszy okno dosyć szybko — inaczej mama, jak Franciszka twierdziła, „nawymyślałaby jej od ostatnich” — Franciszka zaczynała, wzdychając, porządkować stół kuchenny.
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/32
Ta strona została skorygowana.
26