spojrzenie oraz te proste słowa głaskały mi serce naprzemian mackami możliwego szczęścia i niepewnego uroku o wiele bardziej niżby to zrobiło oderwane marzenie. W każdym razie, wymawiając te słowa, nieznajomy otwierał pospolitemu wieczorowi mego codziennego życia możliwe przejście do nowego świata: korytarzyk, który mu wskazano na słowa „parterowa loża” i w który się zapuścił, był wilgotny i odrapany i zdawał się prowadzić do jakichś morskich grot, do mitologicznego królestwa nimf wodnych. Miałem przed sobą tylko pana we fraku, który się oddalał; ale puściłem nań niby niezręcznym i błądzącym reflektorem myśl, że to jest książę Saski i że idzie do księżnej de Guermantes. I mimo że był sam, ta myśl będąca czemś poza nim, niepochwytna, olbrzymia i przerywana nakształt projekcji, zdawała się go poprzedzać i prowadzić niby bóstwo towarzyszące greckiemu wojownikowi, niewidzialne dla reszty ludzi.
Udałem się na swoje miejsce, starając się odnaleźć w myśli jakiś wiersz Fedry, któregom sobie dokładnie nie przypominał. Tak jak go sobie recytowałem, wiersz nie miał dostatecznej ilości stóp; ale ponieważ nie próbowałem ich policzyć, zdawało mi się, że nie ma żadnej wspólnej miary między jego nieforemnością a klasycznym wierszem. Nie
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
54