Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

ta wód, księżna, przestając być nereidą, ukazała się w białym i błękitnym turbanie niby jakaś cudowna tragiczka ukostjumowana na Zairę lub może na Orosmana; poczem, kiedy usiadła w pierwszym rzędzie, ujrzałem iż przytulne gniazdko alcjona, tkliwie chroniące różową perłową masę jej policzków, to był — mięciutki, lśniący i jedwabisty — olbrzymi rajski ptak.
Wśród tego oczy moje odciągnęła od loży księżnej Marji kobieta drobna, źle ubrana, brzydka, z płomiennemi oczami, która w towarzystwie dwóch młodych ludzi siadła o kilka miejsc odemnie. Potem kurtyna się podniosła. Nie bez melancholji stwierdziłem, że nic mi już nie zostało z dawniejszych nastrojów, kiedy to — aby nic nie stracić z nadzwyczajnego zjawiska, które byłbym pospieszył oglądać na koniec świata — trzymałem duszę w pogotowiu, niby owe czułe klisze, które astronomowie instalują w Afryce, na Antyllach, dla ścisłej obserwacji komety lub zaćmienia; kiedym drżał aby jakaś chmura (niedyspozycja artystki, zachowanie się publiczności) nie przeszkodziła widowisku osiągnąć maximum nasilenia; kiedybym uważał, że nie oglądam go w najlepszych warunkach, gdybym się nie znalazł w tym właśnie teatrze, poświęconym jej nakształt ołtarza, do którego włączałem

64