o coś: powiedz przechodząc, żeby kupiono tych cygar, które Robert lubi; to się nazywa Corona, nie ma ich już w domu.
Robert zbliżył się, usłyszał tylko nazwisko pani de Saint-Ferréol.
— Co to jest znowu takiego pani de Saint-Ferréol? — spytał tonem ostentacyjnego zdziwienia, przybrał bowiem manierę ignorowania wszystkiego co tyczy „świata”.
— Ależ, kochanie, wiesz dobrze — rzekła matka, to siostra pana de Vermandois; to ona ci dała ten ładny bilardzik, który tak lubiłeś.
— Jakto, to jest siostra Vermandois, nie miałem o tem najlżejszego pojęcia. A, moja rodzina jest bajeczna — rzekł nawpół obracając się do mnie i przejmując bezwiednie akcenty Blocha jak przejmował jego myśli; zna ludzi niesłychanych, ludzi nazywających się conajmniej de Saint-Ferréol (wybijał ostatnią spółgłoskę każdego słowa), chodzi na bale, jeździ na spacer powozami, prowadzi fantastyczną egzystencję. Bajkowe.
Pani de Guermantes wydobyła z gardła ów lekki i silny dźwięk, niby wymuszony uśmiech który się połyka a który miał na celu okazanie, że, w stopniu w jakim pokrewieństwo ją do tego zmusza, bierze udział w dowcipie swego siostrzeńca.
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/191
Ta strona została przepisana.
185