stać nagrodą, na którą będziemy się starali zasłużyć, wielkie białe istoty cudownie pochylone nad cieniem zapraszającym do odpoczynku, do rybołóstwa, do lektury — czyż to nie były raczej anioły?
Wymieniłem kilka słów z kochanką Roberta. Poszliśmy na przełaj przez wieś. Domy były niechlujne. Ale obok najnędzniejszych, tych co robiły wrażenie jakby spalonych deszczem siarki, tajemniczy podróżny, zatrzymawszy się przez jeden dzień w przeklętem mieście, błyszczący anioł stał prosto, rozpościerając nad niem olśniewającą opiekę kwietnych skrzydeł niewinności: to była grusza.
Saint-Loup wysunął się ze mną trochę naprzód.
— Byłbym wolał czekać tu we dwójkę z tobą, wolałbym nawet zjeść śniadanie z tobą samym, i żebyśmy zostali sami do chwili kiedy będzie czas iść do ciotki. Ale dla mojej biednej małej to jest taka przyjemność, i ona taka jest milusia dla mnie, że — rozumiesz — nie mogłem jej tego odmówić. Zresztą ona ci się spodoba; to dusza literacka, krzak gorejący; i to takie zabawne być z nią na śniadaniu w restauracji, jest taka miła, taka prosta, zawsze kontenta ze wszystkiego.
Ale mam wrażenie, że właśnie tego rana, i prawdopodobnie jedyny raz, Robert wyzwolił się na chwilę od kobiety którą — siłą tkliwości — stworzył
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
19