pewne rzeczy, lubią okazywać, że się o nich nie boją mówić. To stanowi w ich oczach dowód niewinności. Ale zatracili granicę, nie zdają już sobie sprawy ze stopnia, od którego począwszy pewien żart robi się zbyt specjalny, zbyt rażący, stając się raczej dowodem zepsucia niż naiwności.
— On nie jest taki jak inni, jest bardzo miły, bardzo serjo — dodał pan de Charlus.
Nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu przy tym epitecie „serjo“’, któremu intencja pana de Charlus dawała znaczenie „cnotliwy”, „stateczny”, jak się mówi o młodej robotnicy, że jest „serjo”. W tej chwili minął nas fiakier, jadący zygzakiem; młody woźnica, zlazłszy z kozła, powoził z głębi dorożki, gdzie rozwalił się wpół pijany na siedzeniu. Pan de Charlus zatrzymał go żywo. Wóźnica parlamentował chwilę.
— W którą stronę pan chce jechać?
— W twoją (zdziwiło mnie to, bo pan de Charlus już odmówił kilku fiakrom, mającym latarnie tego samego koloru).
— Ale mnie się nie chce siadać na kozioł. To panu nie przeszkadza, że ja zostanę w dorożce?
— Tak, tylko podnieś budę. — Zatem, niech się pan zastanowi nad mojemi propozycjami, rzekł pan de Charlus przed rozstaniem; daję panu kilka dni
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/261
Ta strona została przepisana.
255