ruje do starego obrosłego zielenią domku, gdzie swego czasu czekałem raz na Franciszkę. Ten sam strażnik, który się tam znajdował wówczas, siedział jeszcze obok „markizy”, kiedy, idąc za babką, która musiała mieć nudności, bo zasłaniała usta ręką, przebyłem stopnie tego sielskiego teatrzyku, wznoszącego się pośród ogrodów. U wejścia, niby w owych jarmarcznych budach gdzie klaun, gotów do wejścia na scenę i umazany mąką, sam odbiera należność za miejsca, „markiza” wysiadywała stale ze swoją ogromną i brzydką, grubo uszminkowaną gębą, w kapelusiku strojnym w czerwone kwiaty i czarną koronkę, zasadzonym na rudą perukę. Ale nie sądzę aby mnie poznała. Strażnik, zaniedbując dozór zieleni, do której dostrojono barwę jego uniformu, rozmawiał z nią siedząc obok.
— Zatem, rzekł, pani jest wciąż tutaj. Nie myśli pani wycofać się z interesu?
— Dlaczego, poco, kochany panie. Niech pan sam powie: gdzie byłoby mi lepiej niż tutaj, gdzie miałabym większe wygody i komfort? A przy tem jest ruch, rozrywka; to istny mały Paryż; przez klientów wiem wszystko co się dzieje. Ot, proszę pana, ten co wyszedł stąd może pięć minut temu, to urzędowa osoba, wysoka, bardzo wysoka! I co, proszę pana — wykrzyknęła z zapałem jakby gotowa po-
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/284
Ta strona została przepisana.
278