nę. Bałem się, że znów ma nudności. Przyjrzałem się lepiej, uderzył mnie jej nierówny chód. Kapelusz miała przekrzywiony, płaszcz powalany, wydawała się zmięszana i niezadowolona; miała czerwoną i wzruszoną twarz osoby, którą dopiero co potrącił powóz lub którą wydobyto z rowu.
— Bałem się, czy nie miałaś nudności, babciu; czy czujesz się lepiej? — spytałem.
Pomyślała z pewnością, że nie sposób nie odpowiedzieć, bez obudzenia mego niepokoju.
— Słyszałam całą rozmowę między „markizą” a strażnikiem, rzekła. To był kompletny styl Guermantes i „paczki” Verdurinów. Mój Boże! jakiż oni mieli dworny ton!
I dodała jeszcze z naciskiem, cytując słowa swojej markizy, pani de Sévigné: „Słuchając ich, pomyślałam, że mi gotują rozkosze pożegnania”.
Takie były jej słowa, w które włożyła całą swoją finezję, swoje upodobanie w cytatach, znawstwo klasyków, trochę więcej nawet niż to robiła zazwyczaj, jakby dla okazania że włada tem wszystkiem. Ale raczej odgadłem niż usłyszałem te słowa, które babka wymówiła chrapliwym głosem, ściskając zęby bardziej niżby to mogła tłumaczyć obawa wymiotów.
— Babciu — rzekłem dość lekko, aby się nie zda-
Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/288
Ta strona została przepisana.
282