Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/144

Ta strona została przepisana.

nać naszych wrogów, że możemy się spodziewać szczęśliwej przyszłości?“ Ale te rozmowy, zrazu nieznaczące, potem zawierające aluzje do miłości, nie będą potrzebne; mogę w tem wierzyć listowi Roberta. Pani de Stermaria odda mi się od pierwszego dnia, nie potrzebuję tedy zamawiać do siebie Albertyny jako namiastkę, na koniec wieczoru. To jest zbyteczne, Robert nie przesadza nigdy, a list jego był jasny!
Albertyna prawie się nie odzywała do mnie, czuła że jestem myślami daleko. Przeszliśmy kilka kroków pieszo, pod zielonkawą, niemal podmorską grotą drzew, nad której sklepieniem słyszeliśmy szum wiatru i plusk deszczu. Idąc, miażdżyłem zeschłe liście, które wgniatały się w ziemię jak muszle, i potrącałem laską kasztany, kłujące jak jeżowce.
Na gałęziach ostatnie pokurczone liście biegły za wiatrem jedynie na długość swojej uwięzi, ale czasem, gdy ta się skruszyła, spadały na ziemię i doganiały go pędem. Myślałem z radością, że jeżeli ten czas przetrwa, wyspa będzie jutro jeszcze dalsza, a w każdym razie całkiem pusta. Wsiedliśmy znów do powozu, że zaś zawierucha uspokoiła się, Albertyna prosiła aby pojechać aż do Saint-Cloud, Jak dołem zwiędłe liście, tak w gó-

138