Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/145

Ta strona została przepisana.

rze chmury biegły z wiatrem. A wędrowne wieczory, których różowe, niebieskie i zielone warstwy ukazywał stożkowaty wykrój nieba, były już przygotowane dla piękniejszych klimatów. Aby obejrzeć z bliska marmurową boginię, która zrywała się ze swego cokołu i sama jedna w wielkim lesie — jakgdyby jej poświęconym — wypełniała go pół-zwierzęcą pół-świętą mitologiczną grozą swoich wściekłych skoków, Albertyna wdrapała się na wzgórek, gdy ja czekałem na drodze. Ona sama, widziana tak z dołu, już nie tęga i nabita jak wówczas na mojem łóżku, kiedy tkanka jej szyi nastręczała się lupie moich zbliżonych oczu, ale cyzelowana i delikatna, zdawała się posążkiem powleczonym patyną szczęśliwych chwil w Balbec.
Kiedym się znalazł sam w domu, przypominając sobie żem był popołudniu na spacerze z Albertyną, że pojutrze mam obiad u pani de Guermantes i że mam odpowiedzieć na list Gilberty — trzy kobiety, które niegdyś kochałem — powiedziałem sobie, że nasze życie jest, jak pracownia artysty, pełne porzuconych szkiców, w których próbowaliśmy przez chwilę ustalić swoją potrzebę wielkiej miłości; ale nie pomyślałem, iż czasem, kiedy szkic nie jest zbyt dawny, może się zdarzyć że go podejmiemy na nowo i stworzymy zeń dzieło zupełnie

139