Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Przebyłem korytarz, nie znajdując Franciszki, minąłem jadalnię; naraz, kroki moje przestały się rozlegać na posadzce, stłumione w ciszy, która, nim jeszcze poznałem jej przyczynę, dała mi wrażenie duszności i zamknięcia. Były to dywany, które zaczęto przybijać na powrót rodziców; owe dywany tak piękne w szczęśliwe poranki, kiedy, pośród nieładu, słońce oczekuje nas niby kompan, przybyły poto, aby nas wyciągnąć na śniadanie na wieś, i kładzie na nich spojrzenie lasu; ale teraz, przeciwnie, były one pierwszym sprzętem zimowego więzienia, skąd — zmuszony teraz żyć i jadać w rodzinie — nie będę się już mógł swobodnie wymykać. „Niech się panicz nie przewróci, jeszcze nie przybite, krzyknęła Franciszka. Trza mi było zapalić lampę. Już jest koniec wrzyśnia, koniec pięknych dniów“. Niebawem przyjdzie zima; na oknie, w rogu, niby na szkle Gallé, żyła stwardniałego śniegu; i nawet na Polach Elizejskich, w miejsce oczekiwanych dziewcząt, nic tylko wróble.
Rozpacz moją że nie zobaczę pani de Stermaria pomnażała jedna okoliczność. Odpowiedź jej pozwalała mi przypuszczać, że, gdy ja z godziny na godzinę od niedzieli żyłem tylko tym obiadem, ona nie pomyślała o nim z pewnością ani razu. Później dowiedziałem się o jej niedorzecznem mał-

144