Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

szcze zgęstniała. Był to już nie ów lekki opar, w który pragnąłem się zanurzyć na wyspie z panią de Stermaria. O dwa kroki latarnie gasły i wówczas była noc, równie głęboka jak w szczerem polu, jak w lesie, lub raczej na soczystej wyspie Bretanji, na której chciałbym się znaleźć. Uczułem się zgubiony niby na wybrzeżu jakiegoś północnego morza, gdzie człowiek się naraża dwadzieścia razy na śmierć zanim dotrze do samotnej gospody; mgła przestając być mirażem do którego wyciągamy ręce, stawała się jednem z niebezpieczeństw przeciw którym się walczy; tak że w szukaniu drogi i dobiciu do portu znaleźliśmy trudności i niepokój i wreszcie radość, jaką strwożonemu i zgubionemu podróżnikowi daje bezpieczeństwo — niepodobne do odczucia dla kogoś, komu nie groziła jego utrata. W czasie naszej awanturniczej wyprawy, jedna rzecz omal nie naraziła mojej przyjemności, a to przez irytację i zdumienie, w jakie wtrąciła mnie na chwilę.
— Wiesz — rzekł do mnie Saint-Loup — powiedziałem Blochowi, że ty wcale za nim nie przepadasz, że cię często razi jego pospolitość. Ja już taki jestem, lubię jasne sytuacje — dodał z zadowoloną miną, tonem nie dopuszczającym repliki.
Osłupiałem. Nietylko pokładałem w Robercie,

155