Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

puszczające na mnie straszliwe zimno. Ale, gospodarz nie chciał mi wskazać innego miejsca, mówiąc: „Nie, proszę pana, nie będę wszystkich niepokoił dla pana“. Zapomniał zresztą niebawem o niewczesnym i niewydarzonym gościu, pochłonięty kolejno każdym nowoprzybyłym, który, nim zażądał zimnej kury, szklanki piwa lub grogu (pora obiadu minęła oddawna), musiał, jak w starych powieściach, opłacić „cechę“, opowiadając swoją przygodę, z chwilą gdy się znalazł w tym ciepłym, i bezpiecznym azylu, gdzie kontrast z tem czego się uniknęło stwarzał wesołość i koleżeństwo, baraszkujące zgodnie przy ogniu biwaku.
Jeden opowiadał, że jego fiakier, myśląc iż jest na moście Zgody, trzy razy okrążył Inwalidów; inny że jego woźnica, próbując, się trzymać alei Pól Elizejskich, wjechał w klomb Rond-Point, skąd przez trzy kwadranse nie mógł się wydobyć. Następowały lamenty na mglę, na zimno, na śmiertelną ciszę ulicy; lamenty wygłaszane i słuchane z wyjątkowo radosnemi minami, tłumaczącemi się przytulną atmosferą sali (gdzie, wyjąwszy moje miejsce, było ciepło), żywem światłem, od którego trzeba było mrużyć przywykłe już do ciemności oczy, oraz zgiełkiem rozmów, który wracał uszom ich aktywność.
Nadpływający goście z trudem mogli zachować

161