Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/177

Ta strona została przepisana.

nie zaczęły się one od chwili mego przybycia, ale dopiero od zjawienia się Roberta. Zarazem, iżbym nie sądził że te względy są wynikiem przyjaźni jaką mi okazuje bogaty i arystokratyczny klient, restaurator słał mi ukradkiem dyskretne uśmieszki, mające świadczyć o jego nawskroś osobistej sympatji.
Odezwanie się jakiegoś gościa tuż za mną kazało mi na chwilę odwrócić głowę. Zamiast zwykłych słów w rodzaju: „Kawałek kury, owszem, i szampan, ale nie za suchy“, usłyszałem co następuje: „Wolałbym glicerynę. Tak, gorącą, wybornie“. Chciałem zobaczyć, kto jest owym ascetą, nakładającym sobie podobne menu. Odwróciłem żywo głowę ku Robertowi, aby mnie ten osobliwy smakosz nie poznał. Był to poprostu mój znajomy, doktór, z którego pacjent, korzystając z mgły aby go zablokować w tej kawiarni, wyłudził konsultację. Lekarze, jak giełdziarze, lubią formę „ja“.
Tymczasem patrzałem na Roberta i myślałem tak. Jest w tej kawiami — i w życiu znałem ich wielu — sporo cudzoziemców, intelektualistów, cyganów wszelkiego rodzaju, pogodzonych ze śmiechem jaki budzą ich pretensjonalne peleryny, krawaty a la 1830, a bardziej jeszcze ich niezręczne ruchy; posuwających się do prowokowania śmie-

171