Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

z wdziękiem i przepraszając, ilekroć, aby mi wskazać drogę, musiał przejść przodem: scena, którą (od czasu gdy Saint-Simon opowiada, że przodek Guermantów robił mu honory swego pałacu z tą samą skrupulatnością w dopełnianiu błahych powinności wielkiego pana) musiało odgrywać wielu innych Guermantów dla wielu innych gości, zanim się wreszcie osunęła do nas. Że zaś zwierzyłem się księciu, że radbym zostać chwilę sam z temi obrazami, wyszedł dyskretnie, prosząc abym potem przyszedł do salonu.
Ale, znalazłszy się sam na sam z Elstirami, zapomniałem zupełnie godziny i obiadu. Znów, jak w Balbec, miałem przed sobą fragmenty tego świata o nieznanych kolorach, będącego jedynie projekcją, wizją swoistą dla wielkiego malarza, nie tłumaczącą się bynajmniej w jego słowach. Partje ścian pokryte jego płótnami, jednolitemi w charakterze, były niby obrazy latarni magicznej, którą była w danym wypadku głowa artysty, a której dziwności nie możnaby się domyślać, pókiby się znało jedynie człowieka, to znaczy pókiby się widziało tylko latarnię i lampę, przed wsunięciem kolorowego szkiełka. Niektóre z tych obrazów — te, co się wydawały wytwornej publiczności najpocieszniejsze — interesowały mnie bardziej od in-

190