że byli to niegdyś ludzie świetni, mający widoki karjery, nad którą — czy to była sztuka, dyplomacja, polityka, wojskowość — przełożyli życie salonowej koterji. Wybór ten dałoby się może wytłumaczyć jakimś brakiem indywidualności, lub inicjatywy, lub woli, lub zdrowia, lub szczęścia — albo też snobizmem.
U niektórych (trzeba zresztą przyznać, że to były wyjątki), jeżeli salon Guermantów stał się grobem ich karjery, to wbrew ich woli. I tak, pewien lekarz, pewien malarz i pewien dyplomata — wszystko ludzie z wielką przyszłością — nie zrobili karjery, mimo iż wyjątkowo uzdolnieni, dlatego że, dzięki swojej zażyłości z Guermantami, dwaj pierwsi zyskali opinję bawidamków a trzeci wstecznika, co ich zgubiło w oczach kolegów po fachu. Starodawna toga i czerwony biret, strojące jeszcze ciała Fakultetu, nie są — lub przynajmniej nie były jeszcze do niedawna — jedynie czystym przeżytkiem zacofanej i ciasnej kastowości. Pod biretem ze złotemi gałkami, jak arcykapłani żydowscy pod wysoką czapką, „profesorowie“ tkwili jeszcze — mówię tu o latach z przed sprawy Dreyfusa — w pojęciach ściśle faryzejskich. Du Boulbon był w gruncie artystą, ale ocaliło go to, że nie lubił „świata“. Cottard bywał u Verdurinów: ale pani Verdurin była
Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/263
Ta strona została przepisana.
257