Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/76

Ta strona została przepisana.

później, nawet wówczas gdym już nie pragnął wogóle żadnej wizyty, hałasem w samej swojej istocie bolesnym, w którym rozlegał się jakby wyrok opuszczenia. Zmęczony, zrezygnowany, zajęty na kilka godzin jeszcze swojem odwiecznem zadaniem, szary dzień prządł swój perłowy haft; myślałem ze smutkiem, że zostanę sam na sam z tym dniem który mnie nie znał, tak samo jak robotnica, która, siedząc przy oknie aby lepiej widzieć przy swojej robocie, nie zajmuje się wcale osobą obecną w pokoju.
Naraz (nie słyszałem dzwonka), Franciszka otworzyła drzwi i wprowadziła — Albertynę. Weszła uśmiechnięta, milcząca, pulchna, zawierająca w obfitości swego ciała — przygotowane na to abym je przeżywał nadal, przybywające do mnie — dni spędzone w owem Balbec, dokąd nigdy nie wróciłem.
Bezwątpienia, za każdym razem kiedy oglądamy osobę, z którą stosunki — choćby najpowierzchowniejsze — zmieniły się, staje się to dla nas niby konfrontacją dwóch epok. Nie potrzeba na to aby dawna kochanka zaszła nas odwiedzić jako przyjaciółka; wystarczy aby się zjawił w Paryżu ktoś, z kim dzieliliśmy jakieś przygodne i potoczne życie, i aby to życie ustało, choćby od tygodnia.

70