Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-01.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Jakto, już lampa? Och, jakże to światło razi.
Drugie z tych zdań miało z pewnością pokryć moje zmieszanie, pierwsze usprawiedliwić zapóźnienie się. Z okrutną dwuznacznością Franciszka odparła:
— Czy mam zgaszać?
— Sić? szepnęła mi w ucho Albertyna, spowijając mnie czarem poufałej żywości, z jaką, przyjmując mnie równocześnie za mistrza i za wpólnika, wsunęła to psychologiczne stwierdzenie w pytający ton kwestji gramatycznej.
Kiedy Franciszka wyszła, a Albertyna znów usiadła na łóżku, rzekłem:
— Czy wiesz, czego się boję? Jeśli tak dalej pójdzie, nie będę się mógł wstrzymać, aby cię nie pocałować.
— Toby było straszne nieszczęście.
Nie odrazu usłuchałem tego zaproszenia; komu innemu mogłoby się ono nawet wydać zbyteczne, bo Albertyna miała akcent tak zmysłowy i słodki, że już mówiąc do kogoś zdawała się go tulić. Słowo jej było pieszczotą, rozmowa jej obsypywała pocałunkami. A przecież to zaproszenie było mi bardzo miłe. Byłoby mi miłe nawet ze strony innej ładnej dziewczyny w tym samym wieku; ale fakt

88