mi jest zasadniczo antypatyczna“. Ale często kuzynostwo rozciągało się o wiele dalej; ile że pani de Guermantes czuła się w obowiązku mówić „ciociu“ do osób, z któremi aby znaleźć wspólnego przodka, musiałaby sięgnąć conajmniej do czasu Ludwika XV. Tożsamo, za każdym razem kiedy niedole epoki sprawiły, że miljarderka zaślubiła jakiegoś księcia, którego praszczur ożenił się, jak praszczur pani de Guermantes, z córką ministra Louvois, największem szczęściem Amerykanki, za pierwszą wizytą w pałacu Guermantes, gdzie była zresztą dość licho przyjęta i gruntownie obmówiona, było mówić „ciociu“ do pani de Guermantes, która zezwalała na to z macierzyńskim uśmiechem. Ale było mi dość obojętne, czem było „urodzenie“ dla pana de Guermantes i dla pana de Beauserfeuil; w rozmowach, jakie wiedli na ten temat, szukałem jedynie poetyckiej przyjemności. Nie doświadczając jej sami, dostarczali mi jej tak, jakby to robili rolnicy lub rybacy mówiąc o uprawie roli lub o połowie, realnościach nazbyt zrośniętych z nimi, aby w nich mogli kosztować uroków, które ja osobiście podejmowałem się z nich wydobyć.
Czasem nazwisko przywodziło na myśl nietyle rasę, ale jakiś szczególny fakt, datę. Słysząc, jak
Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/114
Ta strona została przepisana.
108