Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/180

Ta strona została przepisana.

miastem wznosi się ogród jakiegoś miłośnika tulipanów z Delft czy z Harlemu. Zresztą, nadzwyczajna bliskość domów, których okna wychodzą na wspólny dziedziniec, zmienia każde okno w obraz, gdzie kucharka marzy spoglądając w dół, gdzie nieco dalej młodej dziewczynie czesze włosy stara kobieta z twarzą czarownicy, ledwie dającą się rozróżnić w mroku; i tak, każdy dziedziniec, tłumiąc hałas swojem oddaleniem, pozwalając oglądać milczące gesty w prostokącie umieszczonym pod szkłem zamkniętego okna, tworzy dla sąsiada wystawę stu zawieszonych obok siebie holenderskich obrazów.
Zapewne, z pałacu Guermantes nie miało się widoków tego samego typu, ale też miało się ciekawe, zwłaszcza z osobliwego punktu trygonometrycznego gdzie się ulokowałem i gdzie nie zatrzymywało nic oka aż do odległych wyżów, które tworzyły nieokreślone tereny, poprzedzające swoim bystrym spadkiem pałac księżnej Sylistrji i margrabiny de Plassac, wielce szlachetnych krewniaczek pana de Guermantes, których zresztą nie znałem. Aż do tego pałacu (należącego do ich ojca, pana de Brequigny), nic — tylko nie wysokie, obrócone w najrozmaitszych kierunkach budynki, które, nie zatrzymując wzroku, przedłużały odległość swojemi skośnemi

174