płaszczyznami. Kryta czerwoną dachówką wieżyczka remizy, gdzie margrabia de Frécourt trzymał powozy, kończyła się iglicą wyższą, ale tak cienką, że nie zasłaniała nic i przywodziła na myśl ładne dawne budowle szwajcarskie, które strzelają w górę samotne u stóp gór. Wszystkie te niepewne i rozbieżne punkty, na których odpoczywało oko, oddalały — bardziej niż gdyby go od nas dzieliło kilka ulic i mnogie przypory — pałac pani de Plassac, w istocie dość bliski, ale pozornie odległy niby krajobraz alpejski. Kiedy jego szerokie kwadratowe okna, rozelśnione słońcem niby płat miki, otworzono dla sprzątania, wówczas widząc na różnych piętrach niewyraźnych lokajów trzepiących dywany, można było znaleźć tę samą przyjemność co oglądając na obrazie Turnera lub Elstira podróżnego w dyliżansie lub przewodnika na rozmaitych stopniach wysokości św. Gotarda. Ale groziło mi, że z punktu, gdzie się ulokowałem, mógłbym nie zobaczyć wracających państwa de Guermantes; tak iż, kiedy popołudniu zdołałem wrócić na czaty, umieściłem się poprostu na schodach, skąd miałem oko na wylot wjazdowej bramy. Na tych schodach przycupnąłem, mimo że nie mogłem tam podziwiać alpejskich piękności pałacu pana de Brequigny, tak
Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/181
Ta strona została przepisana.
175