wności flory, naraz, przebywszy zasłonę olbrzymich aloesów lub mancenili, odkrywa (czasem nawet opodal ruin rzymskiego teatru lub kolumny poświęconej Wenerze) mieszkańców, którzy czytają Meropę lub Alzirę. I ta pokrewna kultura, przez którą pani de Guermantes, stojąca tak daleko, tak ustronnie i o tyle wyżej od znajomych mi wykształconych „pań z miasta“, siliła się, bez interesu, bez pobudek ambicji, zstąpić na poziom tych, których nie miała poznać nigdy, miała coś chwalebnego, niemal wzruszającego przez swoją bezcelowość, coś niby erudycja w starożytnościach fenickich u męża Stanu lub u lekarza.
Mogłabym panu pokazać bardzo pięknego Halsa — rzekła uprzejmie pani de Guermantes; najpiękniejszego, jak twierdzą niektórzy. Odziedziczyłam go po kuzynie z Niemiec. Na nieszczęście, przywiązany jest prawem lenna do zamku — nie zna pan tego wyrażenia, ja także nie — dodała wierna swemu stylowi żartowania (w czem uważała się za osobę nowoczesną) z dawnych zwyczajów, do których jednak była nieświadomie i niezłomnie przywiązana. — Cieszę się, że pan widział moje Elstiry ale byłabym jeszcze bardziej rada, gdybym mogła pana uczcić swoim Halsem, tym właśnie obrazem „lennym“.
Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/96
Ta strona została przepisana.
90