się kiedy, aby tego dnia wywieźć Albertynę gdzieś daleko.
Kolejka robiła pętlę, która nie istniała jeszcze kiedy nią jechałem z babką; przejeżdżała obecnie przez Doncières-la-Goupil, wielką stację, skąd już wyjeżdżały prawdziwe pociągi, między innemi ekspress, którym przybyłem niegdyś do Roberta z Paryża i którym wróciłem. I z powodu niepogody, omnibus hotelowy odwiózł Albertynę i mnie na stacyjkę Balbec-plage.
Kolejki jeszcze nie było, ale widziało się leniwy i gnuśny pióropusz dymu który zostawiła w drodze a który teraz — niezbyt lotna chmura — zdany na własne środki wspinał się wolno po zielonych stokach Criquetot. Wreszcie maleńki pociąg — który ów dym wyprzedził, aby się wzbić pionowo — przybył zwolna. Czekający podróżni usunęli się aby mu zrobić miejsce, bez pośpiechu, wiedząc że mają do czynienia z poczciwym piechurem — niemal ludzką istotą — który, prowadzony, niby rower początkującego cyklisty, życzliwemi sygnałami naczelnika stacji, pod potężną opieką maszynisty, nie groził wywróceniem nikogo i zatrzymałby się w razie potrzeby.
Depesza tłumaczyła telefon Verdurinów i trafiła doskonale, ile że we środę (pojutrze była właśnie środa) był stale wielki obiad u pani Verdurin w la Raspelière, jak w Paryżu, o czem nie wiedziałem.
Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/107
Ta strona została przepisana.
103