pewnością prawie nieomylną. Może się omylić na chwilę, ale intuicja zwraca go szybko na dobrą drogę. Toteż omyłka pana de Charlus była krótka. Boskie rozeznanie ukazało mu po chwili, że Cottard nie jest z tej rasy i że niema się co obawiać jego awansów ani dla siebie (co by barona jedynie zirytowało) ani dla Morela, coby było poważniejsze. Odzyskał spokój, że zaś był jeszcze pod czarem przejścia Venus androgyne, uśmiechał się chwilami blado do Verdurinów, nie zadając sobie trudu powiedzenia słowa, ściągając na chwilę usta, i na sekundę rozświecał oczy, on tak rozkochany w męskości, zupełnie tak jakby to zrobiła jego bratowa, księżna Oriana.
— Pan dużo poluje? — spytała pani Verdurin wzgardliwie pana de Cambremer.
— Czy Ski opowiadał pani, że nam się zdarzył paradny kawał? — spytał Cottard pryncypałki.
— Poluję zwłaszcza w lesie Chantepie — odparł pan de Cambremer.
— Nie, nic nie opowiadałem — odparł Ski.
— Czy zasługuje na swoją nazwę — spytał Brichot pana de Cambremer, popatrzywszy na mnie z pod oka, bo przyrzekł mi mówić o etymologiach, prosząc równocześnie, abym nie zdradził Cambremerom jego ujemnego sądu o etymologiach proboszcza.
— Widać nie jestem zdolny tego ogarnąć, ale
Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/211
Ta strona została przepisana.
207