Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Ale w tej chwili Brichot pochłonięty był tylko jednem: słysząc, że się mówi o muzyce, drżał, aby ten temat nie przypomniał pani Verdurin śmierci Dechambre’a. Chciał coś powiedzieć, aby oddalić to żałosne wspomnienie. P. de Cambremer dostarczył mu sposobności pytaniem:
— Zatem miejsca lesiste zawsze noszą nazwy zwierząt?
— Ależ bynajmniej — odparł Brichot, szczęśliwy że może rozwinąć swoją wiedzę wobec tylu nowych, wśród których udało mu się zainteresować bodaj jednego. — Wystarczy zauważyć, jak dalece nawet w nazwiskach osób zachowuje się drzewo, niby paproć w węglu. Jeden z naszych patres conscripti nazywa się de Saulces de Freycinet, co znaczy, jeśli się nie mylę, miejsce obsadzone wierzbami i jesionami, salix et fraxinetum; jego siostrzeniec, pan de Selves, gromadzi jeszcze więcej drzew, skoro się zowie de Selves, sylva, las.
Saniette śledził z radością ożywienie rozmowy. Ponieważ Brichot mówił cały czas, Saniette mógł zachować milczenie, chroniące go od żarcików obojga Verdurin. I tem wrażliwszy w swojem radosnem poczuciu swobody, wzruszył się, słysząc jak Verdurin — mimo pompy takiego obiadu — poleca kamerdynerowi, aby postawił karafkę wody przed nim, Saniettem, który pijał tylko wodę. (Genera-

221