— Niech pan daruje, że mówię o tych błahostkach — zaczął — bo zgaduję, jak mało pan do nich przykłada wagi. Mieszczańskie dusze zwracają na to uwagę, ale inni, artyści, ludzie którzy-są naprawdę z „cechu“ kpią sobie z tego. A od pierwszych słów, jakieśmy zamienili, zrozumiałem, że pan jest z tych...
P. de Charlus, który dawał temu wyrażeniu sens zgoła odmienny, wzdrygnął się. Po oczkowaniach doktora, brutalna szczerość pana domu zatknęła go. „Niech pan nie protestuje, drogi panie, należy pan, to jasne jak dzień — podjął Verdurin. — Niech pan zauważy, ja nie wiem, czy pan uprawia jaką sztukę, ale to nie jest konieczne. To nawet nie zawsze jest wystarczające. Degrange, który właśnie umarł, grał doskonale, z pierwszorzędną techniką, ale nie był „z tych“; czuło się zaraz, że on nie należy do cechu. Brichot też nie. Morel tak, moja żona tak, czuję że pan tak...
— Co mi pan miał powiedzieć — przerwał p. de Charlus, który uspokoił się nieco co do intencyj Verdurina, ale wolałby aby gospodarz mniej głośno krzyczał te dwuznaczne słowa.
— Posadziliśmy pana po lewej stronie — odparł Verdurin.
Z wyrozumiałym, dobrodusznym i impertynenckim uśmiechem p. de Charlus odpowiedział: „Ale cóż znowu! To nie ma żadnego znaczenia, tutaj!“
Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/246
Ta strona została przepisana.
242