Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Saint-Loup zaniepokoił mnie straszliwie, wspominając o Verdurinach. Bałem się, aby mnie nie poprosił o wprowadzenie do nich, co by wystarczyło — z powodu mojej nieustannej zazdrości — aby zepsuć całą przyjemność czerpaną tam w towarzystwie Albertyny. Szczęściem, Robert zwierzył mi się, że wprost przeciwnie, za nic nie chce ich poznać. „Nie — powiedział — ten typ klerykalnych środowisk wydaje mi się okropny.“ Nie zrozumiałem zrazu przymiotnika „klerykalny“ w zastosowaniu do Verdurinów; ale dalsze słowa Roberta oświetliły mi jego myśl, jego koncesje dla modnych zwrotów, które nas dziwią często w ustach inteligentnych ludzi.
— To są środowiska — rzekł — gdzie wszyscy stanowią niby jedno plemię, gdzie się tworzy kongregacja, kapliczka. Nie powiesz mi, że to nie jest mała sekta; smaruje się tam miodem każdego kto do niej należy, smaga wzgardą tych co nie należą. Pytanie nie jest — jak dla Hamleta — być albo nie być, ale być albo nie być cząstką „paczki“. Ty jesteś, wuj Charlus także. Cóż chcesz, ja tego nigdy nie lubiłem, to nie moja wina.
Rozumie się, iż zasadę, jaką nałożyłem Robertowi, aby mnie nie odwiedzał nie wezwany, zastosowałem równie ściśle do wszystkich osób z któremi zbliżyłem się w la Raspelière, w Féterne, w Montsurvent i gdzieindziej; i kiedy spo-

105