Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/137

Ta strona została przepisana.

lekkim ukłonie, ręką w szwedzkiej rękawiczce nie ujmując dłoni którą doktór doń wyciągał.
— Chcieliśmy koniecznie jechać razem z panem i nie zostawiać pana samego w tym kąciku. To wielka przyjemność dla nas — rzekła poczciwie pani Cottard.
— Czuję się bardzo zaszczycony — wyrecytował baron kłaniając się chłodno.
— Byłam bardzo szczęśliwa, dowiedziawszy się, że pan definitywnie obrał tę okolicę aby w niej pomieścić swoje tabern... Miała powiedzieć tabernakula, ale to słowo wydało się jej nazbyt hebrajskie, niedelikatne wobec żyda, który mógłby w niem dostrzec aluzję. Toteż opamiętała się, aby wybrać inne ze swoich zwyczajnych uroczystych wyrażeń; „aby tam pomieścić, chciałam powiedzieć, pańskie penaty“ (prawda, że te bóstwa również nie należały do religji chrześcijańskiej, ale do innej, umarłej od tak dawna, że nie ma już wyznawców których możnaby urazić). My, na nieszczęście, ze szkołami chłopców, ze szpitalem profesora, nie mogliśmy się nigdy zadomowić dłużej w jednem miejscu“.
I pokazując pudło, dodała:
— Widzi pan zresztą, o ile my, kobiety, jesteśmy nieszczęśliwsze od was, panów świata: nawet jadąc tak blisko do przyjaciół, musimy się obarczać całą gamą impedimentów.

133