lus był tak dalece przekonany że muzyk nie przyjdzie, tak bardzo się bał że się z nim na zawsze poróżnił posuwając się za daleko, że ledwie mógł wstrzymać krzyk na jego widok. Ale, czując się zwycięscą, chciał podyktować warunki pokoju, wydobyć dla siebie możliwe korzyści.
— Co pan tu robi? — rzekł do Morela. — A pan? — dodał patrząc na mnie; — mówiłem przecie żeby mi go nie sprowadzać.
— Nie chciał mnie sprowadzać — rzekł Morel śląc, w swojej naiwnej kokieterji, w stronę pana de Charlus spojrzenia konwencjonalnie smutne i tęsknie niemodne, z miną — uważał ją zapewne za nieodpartą — taką jakby chciał barona uściskać i rozpłakać się. — To ja sam przyszedłem, wbrew niemu. Przychodzę w imię naszej przyjaźni, błagać pana na kolanach, aby pan nie robił tego szaleństwa.
P. de Charlus nie posiadał się z radości. Reakcja była zbyt silna na jego nerwy; mimo to, opanował ją.
— Przyjaźń na którą się pan powołujesz dosyć niewcześnie — odparł sucho — powinnaby przeciwnie zyskać mi pańskie uznanie, za to iż nie mam ochoty cierpieć impertynencyj durnia. Zresztą, gdybym chciał ulec perswazjom uczucia, które bywało lepiej natchnione, nie miałbym już możności; listy do moich świadków już odeszły, a
Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/185
Ta strona została przepisana.
181