Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/246

Ta strona została przepisana.

niu stosunków. Pan de Charlus znowuż żałował, że nie mógł dłużej mówić z moim kolegą. Wedle swego zwyczaju, strzegł się to okazać. Zaczął od tego, że mi zadał od niechcenia parę pytań tyczących Blocha, ale tak niedbale, z zainteresowaniem niby tak sztucznem, że nie przypuszczałoby się iż może słyszeć odpowiedzi. Zdwakowym tonem wyrażającym obojętne roztargnienie, rzekł jakby przez prostą grzeczność:
— Wygląda inteligentnie; mówił mi że pisze, czy ma talent?
Oświadczyłem baronowi, że bardzo uprzejmie z jego strony było powiedzieć Blochowi, że się go spodziewa spotkać. Żaden ruch nie zdradził aby baron usłyszał moje słowa; że zaś powtórzyłem je cztery razy bez odpowiedzi, zacząłem podejrzewać, czy, słysząc wprzód słowa pana de Charlus, nie byłem igraszką halucynacji.
— Mieszka w Balbec? — zaintonował śpiewnie baron, z miną tak mało pytającą, że trzeba żałować iż język francuski nie posiada innego znaku niż znak zapytania dla zakończenia tego rodzaju frazy. Prawda, że ów znak nie często przydałby się panu de Charlus.
— Nie, wynajęli niedaleko stąd „Komandorję“.
Dowiedziawszy się tego co chciał wiedzieć, p. de Charlus udał że gardzi Blochem.
— Cóż za ohyda! — wykrzyknął przywracając

242