Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/259

Ta strona została przepisana.

spokojnem szczęściem co książkę adresową. W tej nazbyt towarzyskiej dolinie, z której zboczy czułem wychylającą się — widzialną lub nie — gromadę licznych znajomych, poetycznym krzykiem wieczornym był już nie krzyk sowy albo rechot żab, ale „jak się pan ma!“ pana de Criquetot, albo „Kaire“ Brichota. Atmosfera tamtejsza nie budziła już niepokoju; naładowana czysto ludzkiemi fluidami była łatwa do oddychania, zbyt kojąca nawet. Korzyść, jaką z niej wyciągałem, była bodaj ta, żem widział rzeczy już tylko z punktu praktycznego. Małżeństwo z Albertyną zdawało mi się szaleństwem.


255