kapryśnych wirach, swoje lekkie nokturny. Podziękowałem za pled, który w następne wieczory, będąc w towarzystwie Albertyny, miałem przyjmować raczej dla osłonienia sekretów rozkoszy niż dla ochrony przed chłodem. Napróżno szukano norweskiego filozofa. Czy dostał boleści? Czy bał się spóźnić na pociąg? Czy zajechał po niego samolot? Czy dostąpił cudu wniebowstąpienia? Fakt jest, że znikł, zanim ktoś miał czas się spostrzec — jak bóg.
— Źle pan robi — rzekł do mnie p. de Cambremer — jest psie zimno.
— Czemu psie? — spytał doktór.
— Niech się pan strzeże astmy — dodał margrabia. — Moja siostra nigdy nie wychodzi wieczorem. Zresztą ona jest teraz w nieszczególnej skórze. W każdym razie, niech pan tak nie stoi z gołą głową, niech pan prędko włoży kapelusz.
— To nie jest duszność a frigore — rzekł sentencjonalnie Cottard.
— A! a! — rzekł p. de Cambremer z ukłonem — skoro to jest pańska opinia...
— Opinia publiczna — rzekł doktór rzucając i nad binokli jowialne spojrzenie.
P. de Cambremer zaśmiał się, ale przekonany że ma rację, nalegał:
— Jednak — rzekł — ile razy siostra wyjdzie wieczór, ma atak.
Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/32
Ta strona została przepisana.
28